W tle widoczna romantyczna ruina |
Proces transformacji z czegoś na
wzór przeciętnej biurwy zamotanej w czterech ścianach w system dziwacznych
konwenansów, w istotę opanowaną żądzą maksymalnego zrycia swojego organizmu w
równie maksymalnie ekstremalnym środowisku przebiegł tym razem niezwykle gwałtownie. W
poprzednim dniu trwałem w słabym, wielkomiejskim pożyciu, a następnego brnąłem
w najbardziej błotne z błot, jakie istnieje w granicach RP. Warunki pogodowe
dopełniały całości mojego szczęścia, a równocześnie nieszczęścia postronnych
użytkowników aury.
Potężny i porywisty wiatr ciągnący przez setki kilometrów
ponad widocznymi w krystalicznym powietrzu Karpatami siekł w twarz drobniutkim
deszczem, parę stopni powyżej zera i pozostałości śnieżnych hałd pstrzące
wszechobecne błoto dopełniały całości krajobrazu. Powietrze! Z moich
zapadniętych latami za biurkiem i ekranem komputera płuc wylewały się
pozostałości rakotwórczego, krakowskiego smogu, jakim tam musimy oddychać, w
zamian moje drogi oddechowe do granic ich pojemności wypełniało powietrze tak czyste,
pełne nieznanego, egzotycznego zapachu, że posiadające własny mocny i
nieokreślony bliżej smak.
Błoto tutejsze ma bardzo
specyficzną i niespotykaną nigdzie indziej strukturę. Uzyskują ją tutejsze
biesy, poprzez zatrudnianie nielegalnych imigrantów - ogrów. Ogry są
zatrudniane w prymitywnych manufakturach, w których są odżywiane swoim
przysmakiem, czyli klasycznym błotem i brudem. Następnie przedmiotowe ogry
wydalają błoto o unikalnej strukturze, jakie następnie trafia na nasze buty,
czy koła. Jego unikalna struktura powoduje niesamowity stopień lepkości. Rower
po godzinie, czy dwóch jazdy w takich warunkach staje się dwa razy cięższy.
Trolowa Skała |
Na szlaku po, którym się
przedzierałem nie ma ludzi. Przynajmniej ja nigdy w czasie kilkunastu wypadów
nikogo tu nie spotkałem. Jedyne, co mnie zewsząd otacza to dzicz. Pod nogami
zależnie od pory roku błoto lub zeschłe błoto, wymieszane z kamieniami, a wokół
ugory w większości nieużywane i zarośnięte chaszczami, przechodzące z czasem w
lasy. Dzisiaj w tym zapomnianym terenie w połączeniu z niekorzystną aurą, tym
dziwniejsze wydało mi się, że zaraz na początku drogi ktoś za mną lezie. Teren
nie pozwalał mi w większości na jazdę rowerem. Poruszałem się na pożyczonym
rowerze teścia, który nie nadawał się w tak ekstremalne wypady. Z rosnącym
zainteresowaniem obserwowałem zbliżającą się nieuchronnie postać. Był to
niewątpliwie rosły i raczej sprawny chłop. Czym dalej brnąłem w ten nieużytek
rolny tym dalej szedł on moim śladem. Zaskoczyło mnie to i zasugerowało, że
może to nie zbieg okoliczności, że od około pół godziny idzie krok w krok za
mną. Postanowiłem wybrać najprostsze rozwiązanie i doprowadzić jak najszybciej
do konfrontacji. Ciepłem, więc pchanym mozolnie rowerom na porośnięty zeschłym
i zbitym chaszczem wykrot, i zatrzymawszy się wyciągnąłem telefon udając żywe
zainteresowanie oznaczeniami szlaku.
Jakiś szlak |
Chłop był rzeczywiście duży.
Wyglądał jak klasyczny kozak z ekranizacji "Ogniem i mieczem", z
czarnymi wąsami na całą gębę, tyle, że w gumiokach do kolan i współczesnej
czapce na łbie. Zagadał pierwszy w temacie, że za mokro na rower. Po krótkiej i
przyjaźnie, dowcipnie nacechowanej konwersacji i kilku pytaniach z mojej strony
odnośnie drogi przede mną, widząc, że nie mam zamiaru ruszać dalej, minął mnie
i po kilkunastu metrach skręcił w kierunku ściany lasu. Nie poznamy raczej
nigdy powodów jego lezienia za mną, czy kierowała nim ciekawość, czy pilnował
tylko swoich wnyków, diabli go wiedzą. Może kolejnym razem znów za mną pójdzie?
Może zostaniemy kolegami i pokaże mi, co udało mu się skłusować...
Błoto było tym razem straszne,
czyli dokładnie takie, jakiego poszukiwałem. Koła oblepione były w sposób niezwykle
kompletny, nie tylko od spodu, ale i po kilka centymetrów na boki. Brudno
beżowe zwały kilka razy zablokowały mi możliwość jazdy. Musiałem kijaszkiem
przepychać jego osady przy widelcu i hamulcach. Buty, kiedy zmuszony byłem
zatrzymać się w tej bryi nie chciały się odkleić. Błoto pozostało na całym
rowerze mimo tego, że w drodze powrotnej wrzuciłem rower do Osławy celem
wypłukania, jeździłem po ugorach z zeschłą trawą, to nic nie dało. Przy próbach
szybszych zjazdów grudy tego szczęścia fruwały mi malowniczo we wszystkie
strony, powodując dodatkowe atrakcje w postaci plam na przyodziewku, zwłaszcza
na portkach. Polecam wszystkim jego wypróbowanie, jest naprawdę unikalne i nie
spotkacie takiego rodzaju w żadnym innym rejonie Polski.
Perspektywa szczęścia i podniet? |
Przy okazji poprzednich opisów
wypadów w bieszczadzką dzicz pisałem o moim Toporku Szczęśliwego Powrotu.
Zapytało mnie kilku z Was po co mi on? Przy opisywanej okazji może powiem coś w
temacie. Poza funkcją bardzo uniwersalnego narzędzia, do wbijania, prostowania,
rąbania, może on mieć liczne zastosowania dotyczące zwiększenia szans „w razie,
czego". Oczywiście w konfrontacji z np. napotkanym kłusownikiem czy innymi
psychopatami na gówno się zda, niemniej największym zagrożeniem, z jakim ja się
tu spotykam, są zdziczałe, czy też puszczone luzem wielkie psiska. Zagrożenie
ze strony niedźwiadków czy innych dzikich zwierzaków to według moich doświadczeń
sfera marzeń i onirycznych legend. Psy natomiast zdarzają się tu nie rzadko i
zwykle w grupach. Na tej właśnie drodze spotkałem jakiś czas temu dwa spore
kundle, które leżały sobie na mojej jedynej możliwej do pokonania trasie.
Dojadłe, małe, psie wypierdki ganiające za rowerzystą i czepiające się nogawek,
ścigające zajadle i próbujące spowodować upadek przy zjazdach to zjawisko na
tyle powszechne, że niewarte opisów właściwych reakcji. Niemniej te dwa psy
były duże i wcale nie wydawały się mnie bać. Sprawdzony sposób na zajadłe,
wiejskie psy polegający na schylaniu się po kamień też nie zadziałały. Kija w
pobliżu nie było, toporek to dopiero sobie zaplanowałem. Stałem pomiędzy
wysokimi wykrotami, przede mną te dwa kundle, które w pięć sekund dobrałyby mi
się do tyłka w razie ucieczki a ponadto za mną droga nie zdatna do szybkiego
zjazdu rowerem. Do konfrontacji szczęśliwie nie doszło, gdyż kiedy tak postałem
dobrą chwilę, wgapiając się w nie (czego tak naprawdę w przypadku psów nie
wolno robić, bo ponoś je to prowokuje) psy leniwie podniosły swoje zasrane zady
i oglądając się za siebie wygramoliły się na nasyp obok drogi i sobie poszły. Moja
dalsza droga przebiegała w nieprzyjemnym napięciu, gdyż z poza brzegów wykrotu
nie widziałem nic, więc nie miałem pojęcia czy psy poszły w cholerę, czy lezą
metr od krawędzie i mnie zaraz zeżrą. Po wyjściu z obniżenia terenu zobaczyłem
jak biegną sobie beztrosko jakieś sto metrów dalej przez lasy, przez pola jak
pędzi fasola. Spora ulga, niemniej z toporkiem w ręku w takich sytuacjach
zawsze byłoby raźniej.
Teren ten nadal jest odwiedzany
przez duże psowate. Nie jestem wybitnym tropicielem, ani nawet nie służyłem w
harcerstwie. Niemniej po wyraźnie odciśniętych, co jakiś czas psich łapach
wielkości kobiecej pięści i odchodach z charakterystycznymi kitkami futra,
nawet ja jestem w stanie stwierdzić, że tu takie monstra żyją i co gorsza z
powodzeniem polują. Niemniej tym razem żadnego, podobnego incydentu nie
zaznałem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz