wtorek, 8 lipca 2014

Noc Kupały

Prawie jak Rivendell
Dziś napisałem krótką inaczej relację z kilkugodzinnej wycieczki, jaką odbyłem w moim ulubionym rejonie Polski. W końcu TEMPE KOŁO to nic innego jak tylko blog, więc coś stricte na swój temat powinienem czasem zamieścić. Rzecz jasna takie wyprawy opisuje się w celach pamiętnikarskich niemniej jak zauważyłem kilkudziesięciu z Was zajrzało na poprzednie opisy moich około bieszczadzkich rajdów, więc i tym razem zapraszam. Przewrotny tytuł zawdzięczam okresowi, w jakim wybrałem się na ten wypad, mianowicie na przypadające wtedy letnie przesilenie. Jest, a raczej był to dla ludzi związanych bliżej z naturą czas magiczny. Mało, kto o tym dziś pamięta, mało kogo to interesuje. A prawie nikt nie wie, skąd to wszystko, po co i dlaczego. Dałem taki tytuł, ponieważ może zachęci on kogoś do refleksji i zgłębienia fascynującego tematu wspaniałej przeszłości tego obszaru geograficznego.

Na dojazd do CISNEJ wybrałem ruchliwą, ale stosunkowo, jeśli chodzi do dojazd do tej miejscowości krótką drogę 84 i 893 z założeniem, że mając siłą rzeczy na początku duży zapas sił, atrakcyjne odcinki pozostawię na drugą część tej miłej przejażdżki a mało ciekawy dojazd pokonam możliwie szybko. Zwykle ruchliwa trasa, w dniu wielkiego święta kościelnego oraz pierwszego dnia długiego weekendu była mile pusta. Wdrapawszy się drogą 84 na górę, z której rozpościera się piękna panorama ZAGÓRZA i okolic, zaraz po prawej zatrzymałem się przy pomniku pamięci narodowej. Jakoś mimo wielu przejazdów tędy zawsze gdzieś się spieszyłem zaczynając „wielkie wyprawy” i nie znałem tej jednej z setek pamiątek po walkach z czasów II wojny. Jedyną formą zadbania kogokolwiek i nie popadnięcia w ruinę tego pomnika jest wykoszenie drogi dojścia oraz samej okolicy. Samo miejsce to cichy, oddalony o kilkadziesiąt metrów zakątek położony w małe kotlinie, otoczony gęstym już tu lasem. Jest to miejsce upamiętniające żołnierzy LWP rozstrzelanych tu przez Gestapo, jak głosi napis na płycie ustawionej pod krzyżem i ogrodzonej stalowym płotem. Niestety na samej tablicy jakieś bezmózgie szkodniki wyskrobały napisy typu „tu byłem”, „Zdzisek plus Kazek” itp. Wszechświat i Głupota ludzka jest nieskończona jak powiedział jeden z największych naukowców zeszłego wieku.
Przed LESKIEM skręciłem na drogę w kierunku SOLINY a dalej CISNEJ. Droga w końcu doprowadza do BALIGRODU i wjeżdża nieco dalej na odcinek, który w paru słowach opisywałem w poprzedniej relacji jako mało ciekawą drogę tranzytową. Za BALIGRODEM rozpoczyna się już trasa dla kolarzy górskich tzn. takich, którzy lubią wolniejsze przełożenia, ból nóg i tętno na granicy wytrzymałości. Z początku mamy lekkie, lecz permanentne, parokilometrowe podjazdy, aż w końcu trafiamy na drogę ze znakami  ostrzegawczymi o ostrych podjazdach, krętą jak nakrętka i ciągnącą się w nieskończoność w górę. Tu w Bieszczadach znam jeszcze ze dwa równie piekielne miejsca. Może nie powinienem o tym pisać i z godnością przemilczeć ten fakt, że niby twardziele się nie poddają, ale osobiście tym razem, znając przewidywaną trasę oszczędziłem swoje wątpliwe siły i poddałem się pchając beztrosko rower pod górę. Wraz z minięciem tablicy „Nadleśnictwo Cisna” trafiamy na trasę zjazdową, którą pokonujemy w 20 sekund, zaprzątając sobie tylko głowę tym, że tracąc tu kontrolę nad kierownicą na pewno przenosimy się w inny wymiar, tym razem w dosłownym sensie.

 
 W CISNEJ jest dziś dzień świąteczny, co prawda nie jest ta miejscowość wzorem wszystkich innych umajona wstęgami, proporcami i paskami różnokolorowej bibuły na cześć Boga Wszechmogącemu i Maryi Zawsze Dziewicy, którzy z pewnością bardzo się z tej bibuły cieszą. Mamy natomiast w CISNEJ tłumy turystów, przyjeżdżające pod bary i restauracje na motocyklach, suwami wielkości ciężarówki i wszystkim, co mają najlepszego w swoim garażu lub, na swym parkingu i zasiadających we wszystkich knajpach. Jedzą, piją oni tam i coś tam palą. To nie mój klimat, więc po ogólnym wywiadzie i spacerku, obejrzeniu zdezorientowanych wielością okazji do sępienia miejscowych śmierdzących meneli, odjechałem w siną dal w nowym dla mnie kierunku SMOLNIKA.

Już coraz rzadziej mi się to tu zdarza, aby znaleźć trasę nieznaną i nareszcie czuję się tym faktem spełniony. Po niedługim czasie, przerwanym najedzeniem się jak bąk i leżeniem, celem wypoczynku w przydrożnych chaszczach, dojechałem do wielkiej atrakcji turystycznej rejonu, mianowicie Stacji Głównej Kolejki Wąskotorowej w miejscowości MAJDAN.


Samo miejsce jest obiektem typowo nastawionym na turystów, więc mamy duży parking, pełen samochodów, autokarów i pana Tadeusza pobierającego haracz za parking. Wokół stoją budki z pamiątkami, regionalnymi smakołykami i buda z kawą. Do rzeczy fajnych trzeba zaliczyć kilka zabytkowych ciuf z napisem „nie wchodzić na eksponaty”, salę wystawową, w której nie wiem, co jest, gdyż nie ma gdzie przypiąć roweru. Akurat trafiłem na przyjazd pociągu, więc poobserwowałem jak to działa i wygląda. Działa, więc to i wygląda mówiąc w dużym skrócie jak kolej parowa tylko, że w skali o połowę mniejszej. Następnie wysiada z o połowę mniejszych wagoników spory oddział Niemów w wieku 80 plus, robi niemiłosierny hałas, tłok i ochoczo szwargocząc atakuje równocześnie wszystkie atrakcje turystyczne. W związku z zaistniałym wycofuję się, więc w dalszą podróż. Na celownik biorę już bezpośrednio SMOLNIK a w dalszej perspektywie KOMAŃCZĘ.

Znacząco spada tutaj wszelki ruch. Przez czas jakiś spotykam jeszcze niedobitki turystów z CISNEJ. A to zabłąkany biegacz z „Biegu Rzeźnika” A to znów grupa kolarzy „zawodowych”, znaczy w super ekwipunku i na super rowerach, na tyle świeżych i wypoczętych, iż nie wątpię, że ich dystans kończy się na 20 km w każdą stronę. Przypadkowych rowerzystów tutaj łatwo rozpoznać. W rejonie tym panuje miły zwyczaj pozdrawiania się przez rowermanów®. Drobny, ale bardzo miły gest pozwala równocześnie rozpoznać „swoich”. Ci ładni turyści rowerowi tego nie robią. A pozdrowieni ignorują pozdrowienia ze zdziwieniem w oczętach. Podobny zwyczaj istniał i może jeszcze istnieje na szlakach pieszych. Warto sobie czasem o nim przypomnieć…Na tym odcinku natrafiam o dziwo na kilku rowerzystów z Importu. Szwargocząc z entuzjazmem i pozdrawiając mnie, jadąc z naprzeciw robią pamiątkowe fotki, gdy im macham łapą szczerząc się do zagranicznego aparatu. Jak miło widzieć czyjąś równą mojej czystą radochę pedałowania! Jak wiadomo autochtoni tutejsi wszędzie jeżdżą samochodem.


Kolejny znaczący punkt, jaki chcę zaliczyć w tej wycieczce to wspomniany kilkakrotnie już SMOLNIK. Nazwa na mapie nic mi nie mówi. Dopiero, kiedy wjechałem w tą boczną, szeroką jak furmanka drogę okazuje się, że to jedna z najbardziej malowniczych miejscowości bieszczadzkich, jakie poznałem. Domów jest niewiele, sporo starych i malowniczych. Jakieś konie, dzieci w wieku czterech lat chodzące grupami bez niczyjej opieki, cisza spokój i inny wymiar rzeczywistości. Pod koniec wioski spotkałem starszego pana z psem typu „Parówa”. Jego przewidziany i oczywisty dla mnie atak zignorowałem wyjeżdżając już za wioskę i próbując opanować opad szczeny, jakiego dostąpiłem patrząc na świątynie natury, które rozpostarły się przed moimi skołowanymi zmysłami za kolejnymi wzgórkami i zakrętami. Spotkać tu możecie nie tylko krajobraz niezdewastowany ludzką interwencją, ale dziewiczy i nieskalany obecnością człowieka w ogóle.


Droga teraz wiedzie przez dziki teren, kieruję się do miejscowości MIKÓW. Jak sprawdzałem na mapie jest tam całe 6 domów. Na tej drodze w różnych jej etapach napotykałem inne ofiary długiego weekendu, zagubione w tej dziczy bardziej niż ja. Pierwszym przypadkiem był bardzo profesjonalnie wyekwipowany pan na motocyklu, z masą drogich kufrów założonych na pojazd i z pasażerką na kanapie. Pytał o drogę i czy w ogóle ten trakt dokądś go doprowadzi. Posłużyłem swoją skromną wiedzą i ostrzegłem przed pojawiającymi się na tej trasie przeprawami przez brody. Motocykl i bród, jeśli nie jest to typowo terenowa maszyna to nie jest dobre połączenie, więc mam nadzieję, że wybrał w Mikowie skręt w prawo. Ja wybrałem drogę w lewo znaną mi po części i prowadzącą do malowniczej miejscowości DUSZATYN, gdzie są ze trzy domy. Po drodze musiałem pokonać około sześciu brodów. Mam już pewne w tym doświadczenie. Bród tutaj wyłożony jest z reguły płytami betonowymi, więc nie jest tak trudny do pokonania jak w żaden sposób niezagospodarowany i wypełniony tym, co akurat stanowi dno rzeki. Niestety tym razem jedna z takich przepraw pokonała mnie. Płyty były tutaj połamane i nierówne co w połączeniu z pokrywającymi je glonami oraz samą wodą, która jak wiadomo wszystkim zmniejsza przyczepność, spowodowały, że mimo woli zaliczyłem niespotykanie bliski kontakt z przyroda w postaci wody pokonywanego strumienia. Każdorazowy przejazd przez rzekę oznacza zlane wodą buty, lecz tym razem wpadłem do rzeki razem z całym dobytkiem: rowerem i sakwami. Po dojściu do siebie musiałem również wstać i brnąć przez wodę sięgającą przynajmniej do połowy łydek. Moje buty SPD znów się sprawdziły i po jakiejś godzinie były suche. Skarpetki już po trzech. Nowe sakwy, które tym razem testowałem okazały się nad podziw wodoodporne, więc było całkiem przyjemnie. 


Zwrócić muszę uwagę potencjalnym naśladowcą, że upadki z rowerem w takiej dziczy do pełnej kamieni rzeki, bez kasku na głowie, nie są generalnie najlepszym pomysłem. W razie śmierci lub gorszego urazu ciężko liczyć na ratunek. Przez cały odcinek, aż do celu tego odcinka nie minął mnie nikt, więc przynajmniej 30 min nie było szans na odnalezienie nieodpowiedzialnej ofiary wypadku…

DUSZATYN dziś nie był docelowym punktem mojej wycieczki, więc obserwując zasiadających w jedynej jadłodajni, jaka się tu znajduje skierowałem się na krętą, pokrytą czymś na wzór szutru czy resztek asfaltu, pnącą się pod górę drogą wychodzącą w KOMAŃCZY. Sam DUSZATYN to jak pisałem kilka domów, ale trochę ponad godzinę drogi leśnej od niego znajdują się JEZIORKA DUSZATYŃSKIE. Nigdy nie zdążyłem tam zajrzeć a zdjęcia tych miejsc i relacje świadków na prawdę do tego zachęcają. Cały obszar, po którym się właśnie przemieszczam to „PASMO CHRYSZCZATEJ”. Góry pełnej krwawych historii UPA, na której i dziś są pozostałości okopów a niedawnymi czasu pojawił się (szczęśliwie już zdewastowany) rozsławiony w mediach, nielegalny pomnik poświęcony bandytom z tej organizacji. Po drodze poratowałem kolejny raz swoją niebywale wyrywkową wiedzą dwójkę turystów na rowerach, oraz kilku zmotoryzowanych. Powtarzaną frazą było: „Czy ja tą drogę w ogóle gdzieś wyjadę-dojadę”. Aby urozmaicić mi podróż zaczął padać deszcz. Jako, że byłem tym razem wyekwipowany na każdą okazję, po przywdzianiu kombinezonu nieprzemakalnego pomknąłem dalej.


Nie miałem jakoś okazji natknąć się tego dnia na procesje z feretronami i innymi atrakcjami dla turystów, natomiast w drodze powrotnej obserwowałem ludowe tradycje związane z likwidowaniem dekoracji około procesyjnych. Jedną przytoczę.

Grupa Parafianek w wieku 50 plus (Dwie z nich muszą nieść stół, wykorzystywany wcześniej do obchodów procesji Bożego Ciała) Reszta grupy podąża za nimi wśród wesołego szczebiotu, żartów, igrców. Następnie parafianki dzierżące stół muszą nagle i bez ostrzeżenia zejść z chodnika na drogę najlepiej wprost pod koła roweru, jaki uda się upolować, a następnie jedna z parafianek musi koniecznie w trakcie zgubić laczka. Cała zabawa zakończona jest wzmożoną uciechą, szczebiotem, żartami, niekoniecznie podzielanymi przez przypadkową ofiarę-rowerzystę. Koniec obyczaju.
Pozwolę sobie jeszcze na koniec, jako takie zwieńczenie nostalgicznego powrotu do natury przedstawić drugi zaobserwowany obyczaj. Tym razem do kultywowania tradycji potrzebujemy: Grupę ludności autochtonicznej, mogą być parafianki, lub parafianie, ale nie jest to wymóg konieczny, wódkę, stół, pole, odtwarzacz muzyczny.

Umieszczamy wyposażenie na polu, za stodołą i załączamy na maksymalnie głośno najbardziej polską z rodzajów muzyki, czyli DISCO POLO. Przykładowy przebój to: „Popatrz jak się bawią ludzie, kiedy pada deszcz. Popatrz jak się bawią ludzie, gdy kochają się” umcaumaca, umacaumaca”. (Cytat oryginalny.)

Ten ludowy rodzaj celebracji święta utkwił mi szczególnie w głowie, z racji uderzenia mnie nim zaraz po wyjechaniu z kompletnej ciszy i wyobcowania z cywilizacji, jakiego zaznałem za poprzednim wzgórzem.
 

Cała wycieczka zajęła mi masę czasu. Całkowicie odpuściłem wszelki wyczyn. Wlokłem się tempem iście emeryckim, chłonąc całość otaczającej mnie rzeczywistości. Rower ma wiele oczywistych zalet należy do nich nieosiągalny dla samochodów spokój poruszania się w czasie, którego możemy nieporównanie wiele odczuwać. Nad pieszą wędrówką jego przewaga z kolei polega na szybkości przemieszczania się. Nasze zmysły są bombardowane znacznie większą ilością bodźców. Masa tego, co w trakcie takiej kilkugodzinnej wyprawy i pokonaniu trochę ponad stu kilometrów po tych niesamowitych terenach dostarcza mi tyle wrażeń, co tydzień życia w mieście. Mógłbym na temat tylko tej podróży napisać jeszcze z dziesięć stron, ale resztę pozostawię dla siebie. W końcu to tylko blog. A czy kogokolwiek zachęcam do poznania miejsc, które opisałem? Chyba nie, przywykłem, że to wszystko moje.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz