czwartek, 28 sierpnia 2014

DOŻYNKI 2014 – PART I

"Leżenie bykiem"

Wiecie, co to są „Dożynki”? No ja też nie wiedziałem, ale nazwa spasowała mi do zakończenia sezonu letniego, więc czemu by nie??? Założeń na tą okazję i ten wypad w bieszczadzkie okolice miałem kilka. Jakoś tak się złożyło, że spełniłem je na dziewięćdziesiąt procent, więc jak na moje warunki całkiem przyzwoicie. Z racji wielości wyjazdów będzie tym razem o każdym oddzielnie i trochę inaczej. Nie zawarłbym zresztą wszystkich doświadczeń i związanych z nimi przemyśleń (jak zwykle szalenie dogłębnych) w jednej relacji a jeśli już, to jej długość powaliłaby najtwardszych czytaczy moich wypocin.

To rzadkość, że na dłuższą z moich wypraw nie jadę sam. Pierwsza też taka wycieczka, jakiej opis trafia na TEMPE KOŁO. W każdym razie trafił się chętny na wyprawę, a ja nie odmówiłem. Obecność współodpowiedzialnego spowodowała, że trasę wymyśliłem pod kontem mniej egoistycznym niż zwykle. Przypomniałem sobie, która z dróg prowadzących z Zagórza w moją ulubioną dzicz jest w miarę bezpieczna pod względem ruchowym i równocześnie nie pozbawiona a wręcz przeciwnie, kipiąca interesującymi elementami trasy. Oczywiście chciałem też połączyć przyjemne z pożytecznym, więc wymyśliłem, że wdrapiemy się z dobrze znanej mi i wielokrotnie odwiedzanej miejscowości Duszatyn do słynnych Jeziorek Duszatyńskich, nad które się jak dotąd nie wybrałem. Puściliśmy się raźno w drogę rankiem, w chłodny i zachmurzony dzień. Z początku skierowałem się w kierunku Poraża i dalej przez Mokre i do Rzepedzi. Trasa jest bardzo rowerowo ciekawa, posiada liczne urozmaicenia w postaci podjazdów i zjazdów. Niektóre oszałamiające, zwłaszcza, gdy cięższy kolega wyprzedza mnie na zjeździe w pięć sekund o 500 metrów. Nie ma też na tej trasie praktycznie ruchu, więc można jechać obok siebie i gadać o byle czym. Następnie już bardziej ruchliwą drogą w kierunku Komańczy dotarliśmy do Rzepedzi. Miejscowość jest bardzo interesująca pod względem historycznym, nękana była oczywiście, jak większość okolicznych przez UPA. Leży ona nieopodal pasma Chryszczatej, na której stacjonował duży oddział tych panów. Oprócz charakterystycznych niskich bloków, znajdziemy tu kombinat drzewny, który o dziwo nadal działa w warunkach  naszej wolnorynkowej gospodarki, nowy, zadbany skwer ze sceną, oraz kilka sklepów. Szczególnie polecam pierwszy za wspomnianym skwerem, tuż przy głównej drodze, prawdziwy relikt PRLu niedostępny nigdzie indziej. W Rzepedzi skierowaliśmy się boczną, mało komu znaną drogą, zbudowaną jak sądzę dla potrzeb wspomnianego kombinatu w kierunku Duszatynia. Nic nie podejrzewającemu koledze wyjaśniłem, że droga jest przyjazna, nie uczęszczana jak dotąd w mojej obecności przez niedźwiedzie, ale będziemy musieli pokonać dwa brody. Droga ta od lat jest niesamowita, kilka wstecz niestety wylano tu asfalt, niemniej wspomniane przeprawy wodne powodują, że samochody rzadko tu się pojawiają, a jeśli już, to potężne ciężarówy wyładowane martwymi pniami drzew. 

Jakaś rzeka i droga przez nią
Po dojechaniu do pierwszego brodu kolega spytał, czy będziemy je przejeżdżać. Był to jego pierwszy raz, więc trudno się dziwić pewnej nieśmiałości w tonie, jaka się pojawiła. Po oględzinach okazało się, że nie będę ryzykował kolejnej kąpieli ( poprzednio mi się trafiła, o czym zresztą pisałem) w bieszczadzkim potoku, tym bardziej dla współtowarzysza niedoli. Poprzedniej nocy mocno padało. Potok był wezbrany a woda sięgała do kolan. Po zawieszeniu butów na kierownicach mozolnie przeprowadziliśmy rowery. Płyty okazały się koszmarnie śliskie! Przejeżdżałem tędy wiele razy rowerem i nie miałem pojęcia jak bardzo ryzykowna jest taka jazda. Osobiście ledwo lazłem, wyszukując szczeliny łączące płyty, prąd silniejszy niż zwykle znosił, co chwila tył roweru, a woda była lodowato zimna. Trwało to wszystko, a przynajmniej wydawało się, że trwa niewymiernie długo. Krótko mówiąc sama słodycz, to w tym wszystkim lubię najbardziej. Koledze też się spodobało, więc pewnie będzie chciał powtórzyć.

Malowniczość trasy
 Malowniczości tej trasy nie podejmę się opisać, powiem tylko, że w między czasie zrobiło się słonecznie, a temperatura podniosła do około dwudziestu stopni, warunki na rowerowe wyjazdy idealne. Kiedy minęliśmy leśny domek i mały, stary cmentarz, który zapewne znaczy miejsce po nieistniejącej wsi, dojechaliśmy do rozjazdu dróg z których jedna prowadzi do Duszatynia a druga do Komańczy. Na rozstaju tym stał samochód, co jest tu niezwykle rzadkim zjawiskiem. Ze środka wysiadło samotne dziewczę w czerni ( co też jest tu rzadkim zjawiskiem) i oczywiście zapytało o drogę. Jak już poprzednio pisałem takie pytania zagubionych turystów to norma w tym rejonie. Można by pozyskać dofinansowanie z UE i zbudować tu dobrze prosperującą budę z informacją i pamiątkami. Dziewczę pojechało swoim też czarnym autkiem w kierunku Duszatynia, o które zapytało, a my niespiesznie potoczyliśmy się za nim. W Duszatyniu podjęliśmy decyzję (z moim niewielkim naciskiem przejawiającym się ochoczym wjechaniem w grząskie zwały błota prowadzące dalej szlakiem, a na które kolega patrzył z wyraźną niechęcią) aby udać się dalej szlakiem do słynnych jeziorek. Na tabliczce dla turystów widniał czas marszu dwie godziny. My wdrapywaliśmy się tam jadąc, pchając i niosąc rowery około godziny. Trasa jest malownicza. Na każdym kroku widać kolory lasu charakterystyczne tylko dla Bieszczadów. Masa błota, przepraw, strumyków. Sporo kamienistych podejść, podjazdów. Sporo też turystów zdziwionych, że ktoś pcha się tu rowerem, na szczęście pozytywnie odnoszących się do naszych nieudolnych poczynań.

Mniejsze z jeziorek
 Same jeziorka są niezwykłym miejscem, unikalnym i niespotykanym nigdzie indziej. Jak powstały i po co poczytajcie sami. Mnie się podobały i wbrew opinii współtowarzysza, nie wydały mi się „zwykłymi bajorami” i nie oczekiwałem czegoś „bardziej spektakularnego”. Większe wrażenie zrobiło na  mnie  pierwsze, mniejsze i bardziej klimatyczne. Niestety wszędzie wokół mocno widać ślady turystów w postaci śmieci i innych dowodów ludzkiego prostactwa.

Większe z jeziorek
W drodze powrotnej zdecydowaliśmy się już na całościowy zjazd na rowerach. Nie żaden „downhill”, to w końcu szlak pieszy, więc nie będziemy robić innym turystom chamówy. Spokojnie i z wyczuciem na obniżonych siodłach, tocząc się po kamieniach, przedzierając przez strumyki i lawirując na granicy życia i śmierci miedzy drzewami i korzeniami w około 15 min byliśmy znów w Duszatyniu. Drogę powrotną pokonaliśmy inną trasą, zaproponowałem współtowarzyszowi wdrapanie się na jeszcze jedną górkę, krętą i wyboistą drogą do Komańczy. Rzecz jasna i tu spotkaliśmy zagubionych turystów, tym razem parę z kilkuletnią dziewczynką, których to państwa, życzliwymi radami uratowaliśmy przed kilkugodzinnym marszem i powrotem po zmroku przez te malownicze ostępy. Mimo osiemdziesięciu kilometrów w nogach i przejechaniu bardzo urozmaiconych terenowo atrakcji, pełni energii i nabuzowani hormonem szczęścia wróciliśmy do miejsca rozpoczęcia wypadu. Niezmiernie cieszę się, że mój kolega wrócił cały, zdrowy i zadowolony, gdyż z racji większego doświadczenia i różnicy wieku czułem się w pewien sposób odpowiedzialny za jego głowę.

Z dedykacją i pozdrowieniami dla Waldka, jego żony i dzieci.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz