"Leżenie bykiem" |
Wiecie, co to są „Dożynki”? No ja
też nie wiedziałem, ale nazwa spasowała mi do zakończenia sezonu letniego, więc
czemu by nie??? Założeń na tą okazję i ten wypad w bieszczadzkie okolice miałem
kilka. Jakoś tak się złożyło, że spełniłem je na dziewięćdziesiąt procent, więc jak na moje warunki całkiem przyzwoicie. Z racji wielości wyjazdów będzie tym razem o
każdym oddzielnie i trochę inaczej. Nie zawarłbym zresztą wszystkich
doświadczeń i związanych z nimi przemyśleń (jak zwykle szalenie dogłębnych) w
jednej relacji a jeśli już, to jej długość powaliłaby najtwardszych czytaczy moich
wypocin.
To rzadkość, że na dłuższą z
moich wypraw nie jadę sam. Pierwsza też taka wycieczka, jakiej opis trafia na
TEMPE KOŁO. W każdym razie trafił się chętny na wyprawę, a ja nie odmówiłem.
Obecność współodpowiedzialnego spowodowała, że trasę wymyśliłem pod kontem
mniej egoistycznym niż zwykle. Przypomniałem sobie, która z dróg prowadzących z
Zagórza w moją ulubioną dzicz jest w miarę bezpieczna pod względem ruchowym i
równocześnie nie pozbawiona a wręcz przeciwnie, kipiąca interesującymi
elementami trasy. Oczywiście chciałem też połączyć przyjemne z pożytecznym,
więc wymyśliłem, że wdrapiemy się z dobrze znanej mi i wielokrotnie odwiedzanej
miejscowości Duszatyn do słynnych Jeziorek Duszatyńskich, nad które się jak dotąd
nie wybrałem. Puściliśmy się raźno w drogę rankiem, w chłodny i zachmurzony
dzień. Z początku skierowałem się w kierunku Poraża i dalej przez Mokre i do Rzepedzi.
Trasa jest bardzo rowerowo ciekawa, posiada liczne urozmaicenia w postaci
podjazdów i zjazdów. Niektóre oszałamiające, zwłaszcza, gdy cięższy kolega
wyprzedza mnie na zjeździe w pięć sekund o 500 metrów. Nie ma też na tej trasie
praktycznie ruchu, więc można jechać obok siebie i gadać o byle czym. Następnie
już bardziej ruchliwą drogą w kierunku Komańczy dotarliśmy do Rzepedzi.
Miejscowość jest bardzo interesująca pod względem historycznym, nękana była
oczywiście, jak większość okolicznych przez UPA. Leży ona nieopodal pasma Chryszczatej,
na której stacjonował duży oddział tych panów. Oprócz charakterystycznych
niskich bloków, znajdziemy tu kombinat drzewny, który o dziwo nadal działa w
warunkach naszej wolnorynkowej
gospodarki, nowy, zadbany skwer ze sceną, oraz kilka sklepów. Szczególnie
polecam pierwszy za wspomnianym skwerem, tuż przy głównej drodze, prawdziwy
relikt PRLu niedostępny nigdzie indziej. W Rzepedzi skierowaliśmy się boczną,
mało komu znaną drogą, zbudowaną jak sądzę dla potrzeb wspomnianego kombinatu w
kierunku Duszatynia. Nic nie podejrzewającemu koledze wyjaśniłem, że droga jest
przyjazna, nie uczęszczana jak dotąd w mojej obecności przez niedźwiedzie, ale
będziemy musieli pokonać dwa brody. Droga ta od lat jest niesamowita, kilka
wstecz niestety wylano tu asfalt, niemniej wspomniane przeprawy wodne powodują,
że samochody rzadko tu się pojawiają, a jeśli już, to potężne ciężarówy
wyładowane martwymi pniami drzew.
Jakaś rzeka i droga przez nią |
Po dojechaniu do pierwszego brodu kolega
spytał, czy będziemy je przejeżdżać. Był to jego pierwszy raz, więc trudno się
dziwić pewnej nieśmiałości w tonie, jaka się pojawiła. Po oględzinach okazało
się, że nie będę ryzykował kolejnej kąpieli ( poprzednio mi się trafiła, o czym
zresztą pisałem) w bieszczadzkim potoku, tym bardziej dla współtowarzysza
niedoli. Poprzedniej nocy mocno padało. Potok był wezbrany a woda sięgała do
kolan. Po zawieszeniu butów na kierownicach mozolnie przeprowadziliśmy rowery.
Płyty okazały się koszmarnie śliskie! Przejeżdżałem tędy wiele razy rowerem i
nie miałem pojęcia jak bardzo ryzykowna jest taka jazda. Osobiście ledwo
lazłem, wyszukując szczeliny łączące płyty, prąd silniejszy niż zwykle znosił,
co chwila tył roweru, a woda była lodowato zimna. Trwało to wszystko, a
przynajmniej wydawało się, że trwa niewymiernie długo. Krótko mówiąc sama
słodycz, to w tym wszystkim lubię najbardziej. Koledze też się spodobało, więc
pewnie będzie chciał powtórzyć.
Malowniczość trasy |
Malowniczości tej trasy nie podejmę
się opisać, powiem tylko, że w między czasie zrobiło się słonecznie, a
temperatura podniosła do około dwudziestu stopni, warunki na rowerowe wyjazdy
idealne. Kiedy minęliśmy leśny domek i mały, stary cmentarz, który zapewne
znaczy miejsce po nieistniejącej wsi, dojechaliśmy do rozjazdu dróg z których
jedna prowadzi do Duszatynia a druga do Komańczy. Na rozstaju tym stał
samochód, co jest tu niezwykle rzadkim zjawiskiem. Ze środka wysiadło samotne
dziewczę w czerni ( co też jest tu rzadkim zjawiskiem) i oczywiście zapytało o
drogę. Jak już poprzednio pisałem takie pytania zagubionych turystów to norma w
tym rejonie. Można by pozyskać dofinansowanie z UE i zbudować tu dobrze
prosperującą budę z informacją i pamiątkami. Dziewczę pojechało swoim też
czarnym autkiem w kierunku Duszatynia, o które zapytało, a my niespiesznie
potoczyliśmy się za nim. W Duszatyniu podjęliśmy decyzję (z moim niewielkim naciskiem
przejawiającym się ochoczym wjechaniem w grząskie zwały błota prowadzące dalej
szlakiem, a na które kolega patrzył z wyraźną niechęcią) aby udać się dalej
szlakiem do słynnych jeziorek. Na tabliczce dla turystów widniał czas marszu
dwie godziny. My wdrapywaliśmy się tam jadąc, pchając i niosąc rowery około
godziny. Trasa jest malownicza. Na każdym kroku widać kolory lasu
charakterystyczne tylko dla Bieszczadów. Masa błota, przepraw, strumyków. Sporo
kamienistych podejść, podjazdów. Sporo też turystów zdziwionych, że ktoś pcha
się tu rowerem, na szczęście pozytywnie odnoszących się do naszych nieudolnych poczynań.
Mniejsze z jeziorek |
Same jeziorka są niezwykłym miejscem, unikalnym i niespotykanym nigdzie
indziej. Jak powstały i po co poczytajcie sami. Mnie się podobały i wbrew
opinii współtowarzysza, nie wydały mi się „zwykłymi bajorami” i nie oczekiwałem
czegoś „bardziej spektakularnego”. Większe wrażenie zrobiło na mnie pierwsze, mniejsze i bardziej klimatyczne.
Niestety wszędzie wokół mocno widać ślady turystów w postaci śmieci i innych dowodów
ludzkiego prostactwa.
Większe z jeziorek |
W drodze powrotnej zdecydowaliśmy
się już na całościowy zjazd na rowerach. Nie żaden „downhill”, to w końcu szlak
pieszy, więc nie będziemy robić innym turystom chamówy. Spokojnie i z wyczuciem
na obniżonych siodłach, tocząc się po kamieniach, przedzierając przez strumyki
i lawirując na granicy życia i śmierci miedzy drzewami i korzeniami w około 15
min byliśmy znów w Duszatyniu. Drogę powrotną pokonaliśmy inną trasą, zaproponowałem
współtowarzyszowi wdrapanie się na jeszcze jedną górkę, krętą i wyboistą drogą
do Komańczy. Rzecz jasna i tu spotkaliśmy zagubionych turystów, tym razem parę z
kilkuletnią dziewczynką, których to państwa, życzliwymi radami uratowaliśmy
przed kilkugodzinnym marszem i powrotem po zmroku przez te malownicze ostępy.
Mimo osiemdziesięciu kilometrów w nogach i przejechaniu bardzo urozmaiconych
terenowo atrakcji, pełni energii i nabuzowani hormonem szczęścia wróciliśmy do
miejsca rozpoczęcia wypadu. Niezmiernie cieszę się, że mój kolega wrócił cały,
zdrowy i zadowolony, gdyż z racji większego doświadczenia i różnicy wieku
czułem się w pewien sposób odpowiedzialny za jego głowę.
Z dedykacją i pozdrowieniami dla
Waldka, jego żony i dzieci.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz