wtorek, 23 grudnia 2014

Fizjologia błota

W tle widoczna romantyczna ruina
Proces transformacji z czegoś na wzór przeciętnej biurwy zamotanej w czterech ścianach w system dziwacznych konwenansów, w istotę opanowaną żądzą maksymalnego zrycia swojego organizmu w równie maksymalnie ekstremalnym środowisku przebiegł tym razem niezwykle gwałtownie. W poprzednim dniu trwałem w słabym, wielkomiejskim pożyciu, a następnego brnąłem w najbardziej błotne z błot, jakie istnieje w granicach RP. Warunki pogodowe dopełniały całości mojego szczęścia, a równocześnie nieszczęścia postronnych użytkowników aury.

Potężny i porywisty wiatr ciągnący przez setki kilometrów ponad widocznymi w krystalicznym powietrzu Karpatami siekł w twarz drobniutkim deszczem, parę stopni powyżej zera i pozostałości śnieżnych hałd pstrzące wszechobecne błoto dopełniały całości krajobrazu. Powietrze! Z moich zapadniętych latami za biurkiem i ekranem komputera płuc wylewały się pozostałości rakotwórczego, krakowskiego smogu, jakim tam musimy oddychać, w zamian moje drogi oddechowe do granic ich pojemności wypełniało powietrze tak czyste, pełne nieznanego, egzotycznego zapachu, że posiadające własny mocny i nieokreślony bliżej smak.

Błoto tutejsze ma bardzo specyficzną i niespotykaną nigdzie indziej strukturę. Uzyskują ją tutejsze biesy, poprzez zatrudnianie nielegalnych imigrantów - ogrów. Ogry są zatrudniane w prymitywnych manufakturach, w których są odżywiane swoim przysmakiem, czyli klasycznym błotem i brudem. Następnie przedmiotowe ogry wydalają błoto o unikalnej strukturze, jakie następnie trafia na nasze buty, czy koła. Jego unikalna struktura powoduje niesamowity stopień lepkości. Rower po godzinie, czy dwóch jazdy w takich warunkach staje się dwa razy cięższy.

Trolowa Skała
Na szlaku po, którym się przedzierałem nie ma ludzi. Przynajmniej ja nigdy w czasie kilkunastu wypadów nikogo tu nie spotkałem. Jedyne, co mnie zewsząd otacza to dzicz. Pod nogami zależnie od pory roku błoto lub zeschłe błoto, wymieszane z kamieniami, a wokół ugory w większości nieużywane i zarośnięte chaszczami, przechodzące z czasem w lasy. Dzisiaj w tym zapomnianym terenie w połączeniu z niekorzystną aurą, tym dziwniejsze wydało mi się, że zaraz na początku drogi ktoś za mną lezie. Teren nie pozwalał mi w większości na jazdę rowerem. Poruszałem się na pożyczonym rowerze teścia, który nie nadawał się w tak ekstremalne wypady. Z rosnącym zainteresowaniem obserwowałem zbliżającą się nieuchronnie postać. Był to niewątpliwie rosły i raczej sprawny chłop. Czym dalej brnąłem w ten nieużytek rolny tym dalej szedł on moim śladem. Zaskoczyło mnie to i zasugerowało, że może to nie zbieg okoliczności, że od około pół godziny idzie krok w krok za mną. Postanowiłem wybrać najprostsze rozwiązanie i doprowadzić jak najszybciej do konfrontacji. Ciepłem, więc pchanym mozolnie rowerom na porośnięty zeschłym i zbitym chaszczem wykrot, i zatrzymawszy się wyciągnąłem telefon udając żywe zainteresowanie oznaczeniami szlaku.

Jakiś szlak
Chłop był rzeczywiście duży. Wyglądał jak klasyczny kozak z ekranizacji "Ogniem i mieczem", z czarnymi wąsami na całą gębę, tyle, że w gumiokach do kolan i współczesnej czapce na łbie. Zagadał pierwszy w temacie, że za mokro na rower. Po krótkiej i przyjaźnie, dowcipnie nacechowanej konwersacji i kilku pytaniach z mojej strony odnośnie drogi przede mną, widząc, że nie mam zamiaru ruszać dalej, minął mnie i po kilkunastu metrach skręcił w kierunku ściany lasu. Nie poznamy raczej nigdy powodów jego lezienia za mną, czy kierowała nim ciekawość, czy pilnował tylko swoich wnyków, diabli go wiedzą. Może kolejnym razem znów za mną pójdzie? Może zostaniemy kolegami i pokaże mi, co udało mu się skłusować...

Błoto było tym razem straszne, czyli dokładnie takie, jakiego poszukiwałem. Koła oblepione były w sposób niezwykle kompletny, nie tylko od spodu, ale i po kilka centymetrów na boki. Brudno beżowe zwały kilka razy zablokowały mi możliwość jazdy. Musiałem kijaszkiem przepychać jego osady przy widelcu i hamulcach. Buty, kiedy zmuszony byłem zatrzymać się w tej bryi nie chciały się odkleić. Błoto pozostało na całym rowerze mimo tego, że w drodze powrotnej wrzuciłem rower do Osławy celem wypłukania, jeździłem po ugorach z zeschłą trawą, to nic nie dało. Przy próbach szybszych zjazdów grudy tego szczęścia fruwały mi malowniczo we wszystkie strony, powodując dodatkowe atrakcje w postaci plam na przyodziewku, zwłaszcza na portkach. Polecam wszystkim jego wypróbowanie, jest naprawdę unikalne i nie spotkacie takiego rodzaju w żadnym innym rejonie Polski.

Perspektywa szczęścia  i podniet?
Przy okazji poprzednich opisów wypadów w bieszczadzką dzicz pisałem o moim Toporku Szczęśliwego Powrotu. Zapytało mnie kilku z Was po co mi on? Przy opisywanej okazji może powiem coś w temacie. Poza funkcją bardzo uniwersalnego narzędzia, do wbijania, prostowania, rąbania, może on mieć liczne zastosowania dotyczące zwiększenia szans „w razie, czego". Oczywiście w konfrontacji z np. napotkanym kłusownikiem czy innymi psychopatami na gówno się zda, niemniej największym zagrożeniem, z jakim ja się tu spotykam, są zdziczałe, czy też puszczone luzem wielkie psiska. Zagrożenie ze strony niedźwiadków czy innych dzikich zwierzaków to według moich doświadczeń sfera marzeń i onirycznych legend. Psy natomiast zdarzają się tu nie rzadko i zwykle w grupach. Na tej właśnie drodze spotkałem jakiś czas temu dwa spore kundle, które leżały sobie na mojej jedynej możliwej do pokonania trasie. Dojadłe, małe, psie wypierdki ganiające za rowerzystą i czepiające się nogawek, ścigające zajadle i próbujące spowodować upadek przy zjazdach to zjawisko na tyle powszechne, że niewarte opisów właściwych reakcji. Niemniej te dwa psy były duże i wcale nie wydawały się mnie bać. Sprawdzony sposób na zajadłe, wiejskie psy polegający na schylaniu się po kamień też nie zadziałały. Kija w pobliżu nie było, toporek to dopiero sobie zaplanowałem. Stałem pomiędzy wysokimi wykrotami, przede mną te dwa kundle, które w pięć sekund dobrałyby mi się do tyłka w razie ucieczki a ponadto za mną droga nie zdatna do szybkiego zjazdu rowerem. Do konfrontacji szczęśliwie nie doszło, gdyż kiedy tak postałem dobrą chwilę, wgapiając się w nie (czego tak naprawdę w przypadku psów nie wolno robić, bo ponoś je to prowokuje) psy leniwie podniosły swoje zasrane zady i oglądając się za siebie wygramoliły się na nasyp obok drogi i sobie poszły. Moja dalsza droga przebiegała w nieprzyjemnym napięciu, gdyż z poza brzegów wykrotu nie widziałem nic, więc nie miałem pojęcia czy psy poszły w cholerę, czy lezą metr od krawędzie i mnie zaraz zeżrą. Po wyjściu z obniżenia terenu zobaczyłem jak biegną sobie beztrosko jakieś sto metrów dalej przez lasy, przez pola jak pędzi fasola. Spora ulga, niemniej z toporkiem w ręku w takich sytuacjach zawsze byłoby raźniej.

Teren ten nadal jest odwiedzany przez duże psowate. Nie jestem wybitnym tropicielem, ani nawet nie służyłem w harcerstwie. Niemniej po wyraźnie odciśniętych, co jakiś czas psich łapach wielkości kobiecej pięści i odchodach z charakterystycznymi kitkami futra, nawet ja jestem w stanie stwierdzić, że tu takie monstra żyją i co gorsza z powodzeniem polują. Niemniej tym razem żadnego, podobnego incydentu nie zaznałem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz