wtorek, 21 kwietnia 2015

Zagroda pokazowa żubrów w Mucznem.


Zagadnieniem żubrów w Bieszczadach zainteresowałem się dawno temu . Przeszukałem całą sieć pod kątem wiedzy na ten temat. Kwestia ta okazała się bardzo złożona i interesująca. Następstwem tego wszystkiego stała się opisana wycieczka. Jedyne czego nie znalazłem w  internetowych źródłach to konkrety dotyczące dotarcia do opisywanej ekspozycji oraz szczegóły opisujące szczegóły samego założenia. Może, więc chętni do odwiedzin zagrody żubrów w Mucznem znajdą tu  dla siebie kilka  informacji i jakieś konkrety.

Że Pan Bóg mnie opuścił to już dla większości znających mnie rzecz oczywista, ale tym razem to diabeł mnie wręcz podkusił i diabli nadali. Zacząłem od wątków poetyckich z powodu radykalizacji moich wycieczek jakiej na przedmiotowej doświadczyłem. Ale od początku. Tuż po Świętach Zmartwychwstania Pańskiego, zamiast jak każdy szanujący się Polak objadać się z tej okazji aż do bólu i sraczki oraz zapijać nudę wódą w czasie oglądania powtórek teledurniejów, wyrwałem się w dzicz. Wymyśliłem sobie oryginalny cel mianowicie pokazową zagrodę żubrów w Mucznem. Zagroda ta jest znaną atrakcją turystyczną regionu i popularnym celem wycieczek. Niestety nikt porządnie nie raczył w całym znanym ludzkości internecie opisać jak tam dokładnie dojechać, jak wygląda stan dróg, jak to daleko i skąd.

 Od miejsca mojego  startu zagroda znajduje się ponad siedemdziesiąt kilometrów, co w tym pagórkowatym terenie dla nie pierwszej młodości już w końcu rowermana i wątpliwych warunkach atmosferycznych oznaczało całodzienny wypad. Poprzedniego dnia zrobiłem pierwsze podejście polegające na obudzeniu się o 5:30 rano  i na tym podejście się zakończyło, gdyż były trzy stopnie plus i sypały wielkie płaty śniegu, rozpuszczające się następnie i tworzące malowniczą bryję.


Kolejny dzień był już słoneczny, więc nic nie było mnie w stanie powstrzymać. Świeciło jaskrawe słońce i było zimno. Pogoda którą lubię na takie podróże. Rzecz jasna spodziewałem się, że jadąc mocno w kierunku Bieszczad pogoda zmienną jest, więc miałem odzież na każdą okazję, którą to regularnie przebierałem, żeby nie dostać hipotermii, czy innego niespodziewanego nastroju. Wkręcałem się ochoczo w kolejne pagóry niczym blachowkręt w blachę. Droga najkrótsza czyli przez Lesko, Olszanicę i Ustrzyki Dolne, choć w miarę ruchliwa okazała się przyjemna a wzniesienia i zjazdy nie zabójcze i urozmaicające czas. Chciałem odwiedzić w tej wycieczce właśnie Ustrzyki Dolne, gdyż jakoś nie było mi dotąd dane, stąd wybór mało dzikiej trasy, przynajmniej na tym jej odcinku. Jechałem w tym kierunku bardziej na czas  i dojazd, więc nie ma o czym mówić.

Kiedy już minąłem Ustrzyki Dolne i zjechałem z głównej drogi na tą prowadzącą do Ustrzyk Górnych mogłem wreszcie delektować się spokojem coraz dzikszej okolicy. Niestety im bliżej gór tym bardziej wzmagał się przenikliwy, lodowaty wiatr. Z jednej strony daje on komfort permanentnego chłodzenia w rodzaju manualnej klimatyzacji z drugiej może wychłodzić w parę chwil.  Dziwną aurę uzupełniało wciąż mocno operujące słońce. Więc z jednaj strony mamy nadmiar ciepła a z drugiej przenikliwy ziąb wiejący od coraz bardziej zaśnieżonych okolicznych pagórków. Organizm walczący ze zmęczeniem w tych warunkach ma większe zapotrzebowanie i więcej spala niż w cieple letniego poranka. Mijałem kolejne miejscowości zapamiętane z planu oraz te newralgiczne, obejrzane przez "Google strit".

W miejscowości Lutowiska wdrapałem się na kolejny pagór po czym dech mi zaparł uderzający we wszystkie zmysły widok. Okazało się, że jest tu wyznaczony punkt widokowy. Parę metrów powyżej drogi jest zjazd, parking, ławki i tym podobne udogodnienia. Oczywiście byli i turyści, więc nie chcąc dzielić chwil uniesień duchowych z innymi, upuściłem rower obok drogi, a sam uwaliwszy się opodal kontemplowałem widok, którego nie kupicie za żadne pieniądze. Cały horyzont pokrywały ośnieżone szczyty gór. Śnieg skrzył się w promieniach słońca a ja żarłem baton i bułki maślane oddychając wiatrem, wiejącym niezmiennie w twarz, aż od Ukrainy a nawet całego wielkiego ZSRR.



Interesującym aspektem kilku mijanych w coraz większym znużeniu kilometrów były farmy jeleni i danieli. Na jednej umiejscowionej tuż przy drodze możemy zaobserwować uciekające w panice przed nami spore stado tych zwierząt. Powoli zbliżałem się do celu podroży, takie miałem przynajmniej wyobrażenie, mianowicie do miejscowości Stuposiany, od której to miał się zaczynać krótki już dojazd do wymarzonej żubrzej zagrody. Naszedł mnie właśnie kryzys, jeden z kilku jakie odczułem w tej podróży. Nie wiem czy wynikały one  ze specyficznych warunków pogodowych czy też rzeczywiście mój organizm niespełna miesiąc po przebytej chorobie wieku dziecięcego, czyli ospie, która dla ludzi w moim wieku może się skończyć różnie, nie wrócił jeszcze do formy.W każdym razie Stuposiany nazywałem już Z dupo sianami i zacząłem być wyraźnie styrany. Przypomniałem sobie też przy tej okazji jedną mądrość, jakiej mnie te góry nauczyły, a którą się z wami oczywiście gratis podzielę. Jeśli droga tu jest z górki i bardzo ogólnie przyjemna, to można się zacząć bać, bo  następna góra będzie największa na jaką dziś wjeżdżaliście a to,  że macie już przejechane 150 km i bolą was dupy wcale tu nie  pomoże.


Skręt do zagrody żubrów znajduje się właśnie w Stuposianach a kawałek przed następną miejscowością Pszczeliny. Jest wyraźnie oznakowany i zaopatrzony w wizerunek Żubra, więc trzeba się bardzo starać , żeby nie trafić. Wizerunek ten ucieszył mnie i postymulował pozytywnie na tyle, że nie przeczytałem informacji zawartej na jednym z drogowskazów odnośnie ilości czekających mnie jeszcze kilometrów. A okazało się , że będzie ich około dwudziestu...

Droga dojazdowa prowadząca w kierunku miejscowości Muczne, została zaopatrzona w znak mówiący o słabej i dawno nie naprawianej nawierzchni. Ponadto przez cały czas wznosi się w różnym stopniu w górę. Śnieg wokół leżał już wszędzie. Lodowaty wiatr wiał nieprzerwanie i nieprzerwanie prażyło jaskrawe słońce. Po bokach drogi spływały strumyki topniejących lodów i śniegów. Byłem tutaj jakieś trzysta metrów od granicy Ukrainy, nic więc dziwnego, że jedynym pojazdem, jaki mnie minął był samochód służbowy Straży Granicznej. Odciek ten ciągnął mi się w nieskończoność. Kiedy w końcu zobaczyłem jakieś ślady cywilizacji i ucieszyłem się, że wreszcie dotarłem, okazało się, że to kolejny punkt widokowy. Pomyślałem więc, że skorzystam i dychnę chwilkę. Punkt jednak okazał się słabym żartem, bo widać to z niego było kilka młodych chojraków a szczelina między nimi nie umożliwiała dojrzenia czegokolwiek - WERY FANY!

 Chwilę później moja nużąca wspinaczka ku zagrodzie z żubrami nabrała dodatkowego kolorytu. Otóż  zatrzymałem się zaciekawiony śladami widniejącymi tuż przed kołem roweru. Pomyślałem, że tu łaził jakiś naprawdę duży pies, lecz po chwili mój analityczny umysł zakapował, że chyba nie ma tak dużych psów. Musiałem więc zaakceptować, że w miękkim błotku tuż przy moim kole widoczne są ślady niedźwiedzia brutalnego! Nie powiem żebym poczuł się z tym odkryciem zbyt komfortowo. Niemniej dodało mi to skrzydeł i zapału do intensywnego pedałowania w dal. "Zapał" miałem na tyle duży, że nawet nie zrobiłem, czego teraz bardzo żałuję, pamiątkowego zdjęcia.


Wkrótce minąwszy jeszcze szlak "Śladami Kolejki Bieszczadzkiej" i zapowiadającą go tablicę, dojechałem do celu. Obiekt z zewnątrz wygląda następująco: przygotowano kilka miejsc parkingowych, dwie ławki i tablicę informacyjną z pięknych bali. Dalej widać z równie pięknych bali wyciosaną bramę i wejście dla zwiedzających. Za nimi ciągnie się droga umiejscowiona na nasypie, wzdłuż której mamy rozpostarty duży, ogrodzony teren na którym egzystują żubry. Obiekt według skąpych informacji jakie odnalazłem jest czynny cały rok. Nie był czynny. 


Wszystko zamknięte w diabły a całości pilnują kamery i napis - "obiekt monitorowany". "Tak kurczę?"- pomyślałem. (Oczywiście pomyślałem brzydziej, ale nie klnę w internecie). "W dupie mam, że zamknięte, nie po to tłukę się tu po śniegu i wietrze, przez niedźwiedzie jakieś, osiemdziesiąt kilometrów, żeby se bramę z pięknych bali pooglądać!"- pomyślałem w dalszej kolejności.  Oblazłszy z boku wejście wdarłem się na teren i nasyp  dla zwiedzających i wreszcie podziwiałem ekspozycję. A prezentowała się ona tak.


Tuż za bramą wielkie i barwne tablice informacyjne, nieco dalej buda z daszkiem nieco wysunięta nad najniższą część wybiegu. A jakieś sto metrów leśnej polany dalej rzeczka i wzgórze pokryte śniegiem. Teraz pięknie nasłonecznione. Na tym właśnie nasłonecznionym pagórze leżało sobie stado tych bieszczadzkich, kudłatych i rogatych biesów. Niestety grzały sobie zady w słońcu, jak stado bydła domowego po pożarciu i ani im było we łbach podejść bliżej czy zaprezentować się do zdjęcia. Jedynie z pewnym politowaniem podnosiły na mój widok łby i popatrywały. Mogę się tylko domyślać, co sobie o mnie w tym momencie myślały.


Nieco dalej za zagrodą znajduje się miejscowość Muczne. Nie pojechałem już tam, ze względu na zmęczenie i co za tym idzie rozsądek nakazujący wracać. Na pewno do Mucznego i żubrów wrócę ze względu na niezwykłe losy tej miejscowości i to za czasów II wojny jak i PRLu. Polecam się zainteresować. A samą wycieczkę uważam za swój wielki sukces. Udowodniłem sobie coś, co chciałem udowodnić. A ze względu na walory i okoliczności przyrody bardzo żubry w Bieszczadach polecam. Jak na razie tylko te w zagrodzie, bo na wolności raczej ciężko będzie spotkać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz