Zapewne oszałamiająca liczba stałych czytelników mojego bloga, czyli trzy osoby włącznie z mamą pomyślą sobie, że przeżywam kryzys wieku średniego, bo zamiast tradycyjnych błotno, lesistych włóczęg po Bieszczadach poniosło mnie rowerem do stolicy...
Na wstępie już przejdę do sedna i powiem, że poczułem się tu niezwykle swojsko . Po stolicy jeździ się równie beznadziejnie i dziko jak po Krakowie. Spotkałem tu wszystkie "zachwycające" rowerzystę niespodziewanki infrastruktury drogowej. Droga rowerowa jaka się pojawia, prowadzi wzdłuż głównej arterii zakosami, czyli co pół kilometra musimy przejechać to na jej lewą to prawą stronę, odstać swoje na światłach i pokonać po trzy pasy ruchu w każdą stronę. Za chwilę dojeżdżamy do końca drogi rowerowej, której koniec stanowi nic absolutne, lub przerażająco szeroka arteria samochodowa z pasem dla autobusów, po którym nie wolno nam jechać. Jeśli wybierzemy się do centrum musimy, albo pędzić jak kurierzy między samochodami, autobusami, tramwajami i innymi pociągami po pięciu pasach w każdą stronę, bądź przełazić z rowerem po jakiś przejściach podziemnych pełnych meneli, ewentualnie mykać po chodniku i narażać się na atak policji i innych strażników.
Z mapy tras rowerowych stolicy wyczytałem o kilku głównych szlakach, niemniej nie było mi z nimi po drodze, więc miotałem się i kręciłem jak przysłowiowe gówno w przerębli zwiedzając co się da i kierując jak w górach szczytami, ale wieżowców. Oczywiście do głównego celu, czyli mojej wymarzonej inwestycji rządowej w postaci Świątyni Opatrzności Bożej nie dotarłem...
Ze znaczących przygód warto odnotować ,że się wydupczyłem (słowa tego użyłem, jako wyższy stopień wywrócenie się). Stało się to gdy poszukiwałem drogi po zagubieniu się kompletnym. Po około czterdziestu minutach coś znajomego odnalazłem, ale właśnie był remont trawnika, chodnika i całej jezdni, więc omijając wykopy najechałem na coś co przypominało piasek , a było konsystencji mąki.
Rower, dodam że szwagra i to wcale nie tani, porządny góral, wyjechał z pode mnie jak na lodzie a magister wylądował, miotając się w tym czymś. Dodam, Poza tym, że w czasie ośmiogodzinnej wycieczki gubiłem się jeszcze trzy razy. To miasto jest przerażające. W największej leśnej dziczy zdarzało mi się to najwyżej dwa razy dziennie...
Poza tym w Warszawie zastałem masę stacji rowerów miejskich na których stała cała kupa rowerów, przynajmniej dwa razy więcej niż w Krakowie. Jeśli chodzi o kradzieże to też przetestowałem pokrótce ten aspekt. Na starym mieście (nazywanym tutaj " Starówką") dopadła mnie burza i schroniwszy się pod wiatą przystankową, rower postawiłem parę metrów dalej bez zabezpieczeń, mając go rzecz jasna na oku i na uwadze danie w ryj każdemu kto się tknie. Niemniej przez około kwadransa nikt się nie tknął i nie zainteresował nie przypiętym całkiem niezłym i nie tanim rowerem szwagra. Również pod hipermarketem TESCO gdzie musiałem kupić dwa chleby zwyczajne i olej Castrol do auta nikt nie odpiłował mojego zapięcia, więc jest ok.
Jeśli chodzi o samych warszawskich rowermanów, to jest ich naprawdę sporo. Może i nawet więcej niż widuję w Krakowie. W większości widać, że to rowerzyści użytkowi, no i sporo kurierów. Jeśli chodzi o ich sposób poruszania się to jest bardzo nazwijmy to odważny, albo wręcz brawurowy. W Krakowie z tego co obserwuję większość rowerzystów stara się przestrzegać przepisy ruchu drogowego. Tutaj bywa z tym krucho, a jazda po pasach na dziesięciometrowej szerokości alei wśród przechodniów nie jest niczym niespotykanym. Podobnie jazda na czerwonym świetle czy po chodniku. Nie jest z tym dobrze. Abstrahując, że ogólnie wszyscy w tym mieście pędzą gdzieś, trąbią i dzwonią na siebie. Takie mam pierwsze wrażenie, jako człowiek z prowincji.
Reasumując moje doznania pod względem rowerowym w stolicy, choć powinno być wzorcowo jest tylko przyzwoicie i standardowo.
Ps: Niczego nie obiecuję, ale może być nawet cdn.gdyż poznawanie stolicy z punktu widzenia rowermana mi się spodobało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz