parking rowerowy przy Alexanderplatz |
Wracałem wczoraj, jak co dzień rowerem
z pracy. Była godzina dwudziesta druga trzydzieści, padał intensywny deszcz.
Kraków jest z perspektywy roweru w takich warunkach niezwykły i jak rzadko,
kiedy prawdziwie magiczny. Światła uliczne oświetlają długimi pasmami lśniące
ulice, nieliczni rowerzyści (a naliczyłem ich pięciu) przemykają jakoś dziwnie
przemoknięci. Jakiś samochód po kolizji z autobusem MPK stoi malowniczo
pozbawiony maski. Powietrze, co jest tu wartością nadrzędną nie cuchnie dziś spalinami,
a świat z za żółtych okularów zalanych deszczem prezentuje się jak mozaika z
kalejdoskopu, jaki pamiętam z przedszkola i czasów ciężkiego PRL. W tej
wszechogarniającej nostalgii wracałem dodatkowo „uchachany” z racji otrzymania
kolejnego materiału z serii o obciachowym tytule „Pocztówka z...” autorstwa
Pana Redaktora Dobiasza. Mało tego, właśnie w czasie tej eskapady inny kolega
poinformował mnie drogą elektroniczną o skołowaniu następnej odsłony z cyklu.
Czym zasłużyłem sobie, ja niegodny na taki wysyp twórczej inwencji? Nie znam
odpowiedzi. Jeśli chodzi o materiał z RFN zawdzięczam go przede wszystkim wrodzonej
sobie bezczelności, a precyzując po prostu napisałem do Dobiasza po prośbie, a
on też po prostu z wrodzoną jak widać uprzejmością i nie małym talentem
wyprodukował odpis na zagadnienia tematyczne, jakie mu przedstawiłem.
Proponuję Wam idąc za ciosem zapoznanie
się również z całością przygód okołorowerowych autora poniższego materiału miasto-masa-maszyna.blogspot.com
Syndrom wściekłych kierowców,
nienawiść między uczestnikami ruchu i takie tam…
Na pewno nie
jesteśmy tu świętymi krowami w takim stopniu jak w Holandii czy Danii, ale
trochę jednak tak. To jest skutek tego, że przy kolizji z rowerzystą, sprawa
najczęściej jest rozstrzygana na jego korzyść (chyba, że było ewidentne
złamanie przepisów, albo jechał nietrzeźwy). W efekcie kierowcy często dają nam
fory, przepuszczają nawet, jeśli nie muszą. Człowiek się do tego przyzwyczaja i
sam przyłapałem się kilka razy, że po prostu wymusiłem pierwszeństwo z tyłu
głowy wiedząc, że "kierowca i tak się zatrzyma", chociaż ewidentnie
to ja powinienem to zrobić.
Z powodu
takiego statusu nagminne jest łamanie przez rowerzystów przepisów — notoryczne
przejeżdżanie na czerwonym świetle, jeżdżenie rowerami niesprawnymi,
nieoświetlonymi, po chodnikach…
Ze strony większości kierowców
nie obserwuję żadnej agresji. Wręcz przeciwnie, nawet na drogach krajowych
kierowcy wyprzedzają mnie tylko, jeśli mają na to miejsce (nie ma spychania z
drogi, wyprzedzania na trzeciego). Jednak ten status powoduje pewien spadek
czujności, a w mieście jednak statystycznie raz na pewien czas trafi się jakiś
natestosterowany młodzian w kilkunastoletniej beemce albo emigrant w świeżo
"dorobionym się" mesiu, usiłujący pokazać ci twoje miejsce w drabince
kolejności dziobania. I wtedy bywa gorąco. Jeśli pamięć mnie nie myli, to mimo
w miarę dobrej infrastruktury i wysokiej kultury drogowej, w samym Berlinie
rocznie ginie około 10 rowerzystów. Ilu z tego, to nocni cichociemni po paru
piwkach i lulku, to inna sprawa…
Samochodowy „prestiż”
To zależy od warstwy społecznej.
Berlin jest jak na niemiecką metropolię raczej biedny, dlatego jest mało
reprezentatywny dla całości kraju. Podziały przebiegają między dzielnicami. W
bogatych Charlottenburgu czy Dahlem niedzielny rytuał mycia mesia jest wręcz
przysłowiowy a wypoczynkowe dzielnicze Poczdamu i Wannsee wypełniają się w
każdy słoneczny weekend oldtimerami i innymi pleasure carami. Z drugiej strony
— dzielnice robotnicze i emigranckie stoją głównie zbiorkomem a
alternatywno-artystyczne — rowerami.
Potsdamer Platz |
Podejście, że rower to środek
transportu dla kogoś, kogo nie stać na samochód, raczej tu nie istnieje.
Rower to wybór. Dyktowany różnymi powodami, ale jednak wybór. Choćby z tego
względu, że dysponujemy tu wzorcowym wręcz zbiorkomem, więc decyzja
pozostawienia samochodu w garażu to jedno, a wybór rower vs. zbiorkom, to
osobna sprawa.
Samochodowy „prestiż” a nowe
pokolenia
Trudno mi
powiedzieć, bo nie znam zbyt wielu młodych Niemców. Mam wrażenie, że podejście
tutaj jest bardziej praktyczne a mniej emocjonalne. Owszem, prawo jazdy trzeba
zrobić i mieć, to pewien symbol wejścia w dorosłość, tak jak w Polsce. Ale
potem, kiedy już przychodzi do kwestii posiadania/użytkowania samochodu,
zwłaszcza w mieście, przeważają względy praktyczne. Kilku moich znajomych ma
samochody, ale używa ich praktycznie tyko przy okazji jakichś większych zakupów
albo podróży z rodziną, zaś do pracy jeżdżą zbiorkomem.
W mojej firmie, liczącej w tej
chwili nieco ponad 20 osób, nikt, włącznie z właścicielami, nie przyjeżdża do
pracy samochodem. Jakaś 1/4 to rowerzyści, z tego co najmniej 2 osoby jeżdżą
przez okrągły rok, niezależnie od pogody. No ale ta firma to startup IT z
Kreuzbergu — w tej dzielnicy i tej branży to modny sznyt ;-)
Rozkradanie rowerów
Kradną.
Najczęściej nie z parkingów podwórkowych, ale z piwnic. I częściej jednak w
bogatych dzielnicach. Część ludzi rozwiązuje to w ten sposób, że do jazdy po
mieście mają dość stary i nie budzący pożądania złodziei rower, a na
poważniejsze wycieczki jakąś nówkę, którą jednak trzymają w domu.
Parkingi są wszędzie, przy
stacjach kolejowych, na podwórkach, przy firmach. Jednak jest ich nadal mało, o
czym świadczy ilość rowerów przypinanych do czegokolwiek i wszędzie. I w
większości są jednak niezadaszone. Przy wielu firmach sprowadza się to po
prostu do kilku stojaków w podwórku, rzadko przykrytych jakąś wiatą.
Infrastruktura rowerowa
Porównania z
Polską nie mam, bo mieszkam w Niemczech już ponad 8 lat i przez ten czas nawet,
kiedy odwiedzam kraj, to nie poruszam się rowerem. Z tego co widzę na oko,
sporo się w tej sprawie zmienia (na tyle na ile mogę porównać na przykładzie
Krakowa, w którym właśnie mieszkając, zacząłem regularnie jeździć) ale przez
znajomych czy polskie portale docierają do mnie raczej jakieś przykłady
kuriozów — wiedza zbudowana na nich na pewno nie jest reprezentatywna.
Berlin w
latach 90-tych nieco się wyludnił, więc ilość inwestycji drogowych w porównaniu
z Polskimi miastami (np. Wrocławiem) wydaje się wręcz znikoma. Po prostu tu
jest jeszcze spory zapas infrastrukturalny. W dodatku wiele większych
inwestycji (np. domknięcie śródmiejskiej obwodnicy autostradowej) jest
blokowane przez środowiska zielonych. Tak, więc aktualne inwestycje to raczej
ulepszanie tego, co istnieje, niż budowanie nowych dróg.
W mieście od
kilku lat przy zmianie organizacji ruchu na niektórych skrzyżowaniach buduje
się nowe śluzy rowerowe — osobne do skrętów, osobne do jazdy na wprost. W wielu
miejscach zamyka się stare pasy rowerowe przy chodnikach (brukowane osławioną
kostką Bauma) i maluje nowe, bezpośrednio na jezdni. Poza miastem z roku na rok
przybywa wyasfaltowanych dróg rowerowych, często prowadzonych przez malownicze
lasy, zupełnie niezależnie od sieci dróg samochodowych.
W kwestii wyciszania i
spowalniania ruchu — strefy Unter 30 i Unter 10 są bardzo popularne. Dyskutuje
się też zamianę najbardziej handlowej ulicy — Ku-Dammu — w strefę ruchu
mieszanego, bez podziału pasów na ruch samochodowy, rowerowy i pieszy. Do tego
wjazd do szeroko pojętego centrum miasta jest możliwy tylko pod warunkiem
posiadania zielonej plakietki ekologicznej (oznaczającej, że samochód spełnia
aktualne normy ekologiczne). Ilość samochodów wjeżdżających do miasta jest też
ograniczana przez ilość dostępnych miejsc parkingowych. Zarówno ich ilość jak i
ceny są tak dostosowywane, aby zniechęcać ludzi do pakowania się autem do
centrum. Pomagają w tym darmowe parkingi park-and-ride przy większości
podmiejskich stacji szybkiej kolei miejskiej. Moich znajomych z Polski często
zachęcam do zostawiania samochodu właśnie tam i poruszania się po mieście
zbiorkomem.
(Sub)kultura rowerowa
Rowerzyści,
tak jak wszędzie, dzielą się na szosowych ścigantów śmigających po wioskach,
miejskich ostrokołowców i innych oryginałów, trekowców (często w wieku
emerytalnym) i tak dalej. Grupą szczególnie widoczną w Berlinie, w porównaniu
do Polski, są "normalsi" — ludzie nie przynależący do żadnej
"rowerowej kultury", nie noszący bajkerskich ciuchów (może poza
kamizelkami odblaskowymi czy kaskami), nie zawracający sobie głowy Endomondo
czy innymi Bikestats, w dużej mierze nie używający nawet roweru jako środka
rekreacji a jedynie jako wołu roboczego do jazdy do pracy czy na zakupy. Bardzo
przyjemne doświadczenia mam z dalszych wycieczek. Na dalekobieżnych szlakach
rowerowych, takich jak Oder Radweg wzdłuż Odry, rowerzyści są chętni do pomocy.
W karczmach wzdłuż trasy panuje trochę klimat jak w górskich schroniskach —
zawsze z kimś można pogadać, wymienić się doświadczeniami. Zresztą, na tych
dłuższych trasach bajkerzy często się nawet pozdrawiają jak na górskim szlaku. Bardzo
to sympatyczne.
Przy okazji
masy krytycznej — była ona niegdyś organizowana, ale po jakimś czasie sprawa
umarła śmiercią naturalną. Niespecjalnie już jest o co walczyć takimi metodami.
Nasze prawa w naturalny sposób są brane pod uwagę przy planowaniu nowych
rozwiązań infrastrukturalnych, więc naprawdę nie ma już powodów do walki o nie
za pomocą "rowerowego terroryzmu". Wg pewnych wyliczeń, ok 12%
mieszkańców Berlina w miarę regularnie porusza się po mieście rowerami, więc
"masę krytyczną" na drogach stanowimy na co dzień, nie tylko w
określony dzień tygodnia. Za to raz do roku, w niedzielę, organizowany jest
"Sternfahrt" — zjazd gwiaździsty, coś w rodzaju "supermasy
krytycznej", kiedy zamykane są nawet autostrady i rowerzyści całej
Brandenburgii zjeżdżają się na wielką imprezę w Tiergarten. Z tym, że to jest
raczej nasz marsz tryumfalny niż protest :-)
Dobiasz, lat 36, rowerzysta od 10 lat, z
tego od ponad 8 na trasach i bezdrożach Brandenburgii i Berlina
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz