środa, 9 kwietnia 2014

Pocztówka z RFN - Postkarte aus Bundesrepublik Deutschland

parking rowerowy przy Alexanderplatz
Wracałem wczoraj, jak co dzień rowerem z pracy. Była godzina dwudziesta druga trzydzieści, padał intensywny deszcz. Kraków jest z perspektywy roweru w takich warunkach niezwykły i jak rzadko, kiedy prawdziwie magiczny. Światła uliczne oświetlają długimi pasmami lśniące ulice, nieliczni rowerzyści (a naliczyłem ich pięciu) przemykają jakoś dziwnie przemoknięci. Jakiś samochód po kolizji z autobusem MPK stoi malowniczo pozbawiony maski. Powietrze, co jest tu wartością nadrzędną nie cuchnie dziś spalinami, a świat z za żółtych okularów zalanych deszczem prezentuje się jak mozaika z kalejdoskopu, jaki pamiętam z przedszkola i czasów ciężkiego PRL. W tej wszechogarniającej nostalgii wracałem dodatkowo „uchachany” z racji otrzymania kolejnego materiału z serii o obciachowym tytule „Pocztówka z...” autorstwa Pana Redaktora Dobiasza. Mało tego, właśnie w czasie tej eskapady inny kolega poinformował mnie drogą elektroniczną o skołowaniu następnej odsłony z cyklu. Czym zasłużyłem sobie, ja niegodny na taki wysyp twórczej inwencji? Nie znam odpowiedzi. Jeśli chodzi o materiał z RFN zawdzięczam go przede wszystkim wrodzonej sobie bezczelności, a precyzując po prostu napisałem do Dobiasza po prośbie, a on też po prostu z wrodzoną jak widać uprzejmością i nie małym talentem wyprodukował odpis na zagadnienia tematyczne, jakie mu przedstawiłem.

Proponuję Wam idąc za ciosem zapoznanie się również z całością przygód okołorowerowych autora poniższego materiału miasto-masa-maszyna.blogspot.com


Syndrom wściekłych kierowców, nienawiść między uczestnikami ruchu i takie tam…

Na pewno nie jesteśmy tu świętymi krowami w takim stopniu jak w Holandii czy Danii, ale trochę jednak tak. To jest skutek tego, że przy kolizji z rowerzystą, sprawa najczęściej jest rozstrzygana na jego korzyść (chyba, że było ewidentne złamanie przepisów, albo jechał nietrzeźwy). W efekcie kierowcy często dają nam fory, przepuszczają nawet, jeśli nie muszą. Człowiek się do tego przyzwyczaja i sam przyłapałem się kilka razy, że po prostu wymusiłem pierwszeństwo z tyłu głowy wiedząc, że "kierowca i tak się zatrzyma", chociaż ewidentnie to ja powinienem to zrobić.
Z powodu takiego statusu nagminne jest łamanie przez rowerzystów przepisów — notoryczne przejeżdżanie na czerwonym świetle, jeżdżenie rowerami niesprawnymi, nieoświetlonymi, po chodnikach…
Ze strony większości kierowców nie obserwuję żadnej agresji. Wręcz przeciwnie, nawet na drogach krajowych kierowcy wyprzedzają mnie tylko, jeśli mają na to miejsce (nie ma spychania z drogi, wyprzedzania na trzeciego). Jednak ten status powoduje pewien spadek czujności, a w mieście jednak statystycznie raz na pewien czas trafi się jakiś natestosterowany młodzian w kilkunastoletniej beemce albo emigrant w świeżo "dorobionym się" mesiu, usiłujący pokazać ci twoje miejsce w drabince kolejności dziobania. I wtedy bywa gorąco. Jeśli pamięć mnie nie myli, to mimo w miarę dobrej infrastruktury i wysokiej kultury drogowej, w samym Berlinie rocznie ginie około 10 rowerzystów. Ilu z tego, to nocni cichociemni po paru piwkach i lulku, to inna sprawa…

Samochodowy „prestiż”

To zależy od warstwy społecznej. Berlin jest jak na niemiecką metropolię raczej biedny, dlatego jest mało reprezentatywny dla całości kraju. Podziały przebiegają między dzielnicami. W bogatych Charlottenburgu czy Dahlem niedzielny rytuał mycia mesia jest wręcz przysłowiowy a wypoczynkowe dzielnicze Poczdamu i Wannsee wypełniają się w każdy słoneczny weekend oldtimerami i innymi pleasure carami. Z drugiej strony — dzielnice robotnicze i emigranckie stoją głównie zbiorkomem a alternatywno-artystyczne — rowerami.

Potsdamer Platz
Podejście, że rower to środek transportu dla kogoś, kogo nie stać na samochód, raczej tu nie istnieje. Rower to wybór. Dyktowany różnymi powodami, ale jednak wybór. Choćby z tego względu, że dysponujemy tu wzorcowym wręcz zbiorkomem, więc decyzja pozostawienia samochodu w garażu to jedno, a wybór rower vs. zbiorkom, to osobna sprawa.

Samochodowy „prestiż” a nowe pokolenia

Trudno mi powiedzieć, bo nie znam zbyt wielu młodych Niemców. Mam wrażenie, że podejście tutaj jest bardziej praktyczne a mniej emocjonalne. Owszem, prawo jazdy trzeba zrobić i mieć, to pewien symbol wejścia w dorosłość, tak jak w Polsce. Ale potem, kiedy już przychodzi do kwestii posiadania/użytkowania samochodu, zwłaszcza w mieście, przeważają względy praktyczne. Kilku moich znajomych ma samochody, ale używa ich praktycznie tyko przy okazji jakichś większych zakupów albo podróży z rodziną, zaś do pracy jeżdżą zbiorkomem.
W mojej firmie, liczącej w tej chwili nieco ponad 20 osób, nikt, włącznie z właścicielami, nie przyjeżdża do pracy samochodem. Jakaś 1/4 to rowerzyści, z tego co najmniej 2 osoby jeżdżą przez okrągły rok, niezależnie od pogody. No ale ta firma to startup IT z Kreuzbergu — w tej dzielnicy i tej branży to modny sznyt ;-)

Rozkradanie rowerów

Kradną. Najczęściej nie z parkingów podwórkowych, ale z piwnic. I częściej jednak w bogatych dzielnicach. Część ludzi rozwiązuje to w ten sposób, że do jazdy po mieście mają dość stary i nie budzący pożądania złodziei rower, a na poważniejsze wycieczki jakąś nówkę, którą jednak trzymają w domu.
Parkingi są wszędzie, przy stacjach kolejowych, na podwórkach, przy firmach. Jednak jest ich nadal mało, o czym świadczy ilość rowerów przypinanych do czegokolwiek i wszędzie. I w większości są jednak niezadaszone. Przy wielu firmach sprowadza się to po prostu do kilku stojaków w podwórku, rzadko przykrytych jakąś wiatą.

Infrastruktura rowerowa

Porównania z Polską nie mam, bo mieszkam w Niemczech już ponad 8 lat i przez ten czas nawet, kiedy odwiedzam kraj, to nie poruszam się rowerem. Z tego co widzę na oko, sporo się w tej sprawie zmienia (na tyle na ile mogę porównać na przykładzie Krakowa, w którym właśnie mieszkając, zacząłem regularnie jeździć) ale przez znajomych czy polskie portale docierają do mnie raczej jakieś przykłady kuriozów — wiedza zbudowana na nich na pewno nie jest reprezentatywna.
Berlin w latach 90-tych nieco się wyludnił, więc ilość inwestycji drogowych w porównaniu z Polskimi miastami (np. Wrocławiem) wydaje się wręcz znikoma. Po prostu tu jest jeszcze spory zapas infrastrukturalny. W dodatku wiele większych inwestycji (np. domknięcie śródmiejskiej obwodnicy autostradowej) jest blokowane przez środowiska zielonych. Tak, więc aktualne inwestycje to raczej ulepszanie tego, co istnieje, niż budowanie nowych dróg.
W mieście od kilku lat przy zmianie organizacji ruchu na niektórych skrzyżowaniach buduje się nowe śluzy rowerowe — osobne do skrętów, osobne do jazdy na wprost. W wielu miejscach zamyka się stare pasy rowerowe przy chodnikach (brukowane osławioną kostką Bauma) i maluje nowe, bezpośrednio na jezdni. Poza miastem z roku na rok przybywa wyasfaltowanych dróg rowerowych, często prowadzonych przez malownicze lasy, zupełnie niezależnie od sieci dróg samochodowych.
W kwestii wyciszania i spowalniania ruchu — strefy Unter 30 i Unter 10 są bardzo popularne. Dyskutuje się też zamianę najbardziej handlowej ulicy — Ku-Dammu — w strefę ruchu mieszanego, bez podziału pasów na ruch samochodowy, rowerowy i pieszy. Do tego wjazd do szeroko pojętego centrum miasta jest możliwy tylko pod warunkiem posiadania zielonej plakietki ekologicznej (oznaczającej, że samochód spełnia aktualne normy ekologiczne). Ilość samochodów wjeżdżających do miasta jest też ograniczana przez ilość dostępnych miejsc parkingowych. Zarówno ich ilość jak i ceny są tak dostosowywane, aby zniechęcać ludzi do pakowania się autem do centrum. Pomagają w tym darmowe parkingi park-and-ride przy większości podmiejskich stacji szybkiej kolei miejskiej. Moich znajomych z Polski często zachęcam do zostawiania samochodu właśnie tam i poruszania się po mieście zbiorkomem.

(Sub)kultura rowerowa

Rowerzyści, tak jak wszędzie, dzielą się na szosowych ścigantów śmigających po wioskach, miejskich ostrokołowców i innych oryginałów, trekowców (często w wieku emerytalnym) i tak dalej. Grupą szczególnie widoczną w Berlinie, w porównaniu do Polski, są "normalsi" — ludzie nie przynależący do żadnej "rowerowej kultury", nie noszący bajkerskich ciuchów (może poza kamizelkami odblaskowymi czy kaskami), nie zawracający sobie głowy Endomondo czy innymi Bikestats, w dużej mierze nie używający nawet roweru jako środka rekreacji a jedynie jako wołu roboczego do jazdy do pracy czy na zakupy. Bardzo przyjemne doświadczenia mam z dalszych wycieczek. Na dalekobieżnych szlakach rowerowych, takich jak Oder Radweg wzdłuż Odry, rowerzyści są chętni do pomocy. W karczmach wzdłuż trasy panuje trochę klimat jak w górskich schroniskach — zawsze z kimś można pogadać, wymienić się doświadczeniami. Zresztą, na tych dłuższych trasach bajkerzy często się nawet pozdrawiają jak na górskim szlaku. Bardzo to sympatyczne.
Przy okazji masy krytycznej — była ona niegdyś organizowana, ale po jakimś czasie sprawa umarła śmiercią naturalną. Niespecjalnie już jest o co walczyć takimi metodami. Nasze prawa w naturalny sposób są brane pod uwagę przy planowaniu nowych rozwiązań infrastrukturalnych, więc naprawdę nie ma już powodów do walki o nie za pomocą "rowerowego terroryzmu". Wg pewnych wyliczeń, ok 12% mieszkańców Berlina w miarę regularnie porusza się po mieście rowerami, więc "masę krytyczną" na drogach stanowimy na co dzień, nie tylko w określony dzień tygodnia. Za to raz do roku, w niedzielę, organizowany jest "Sternfahrt" — zjazd gwiaździsty, coś w rodzaju "supermasy krytycznej", kiedy zamykane są nawet autostrady i rowerzyści całej Brandenburgii zjeżdżają się na wielką imprezę w Tiergarten. Z tym, że to jest raczej nasz marsz tryumfalny niż protest :-)
 Dobiasz, lat 36, rowerzysta od 10 lat, z tego od ponad 8 na trasach i bezdrożach Brandenburgii i Berlina

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz