Pani Jeziora |
To jeden z dłuższych moich wypadów. Wyszło mi, że pedałowałem po tych górkach całe 130 km. Była to też jedna z tych wycieczek, które ja nazywam ”do celu”, czyli często trasą, która jest mi już znana a momentami mniej ciekawa niż zwykle, lecz prowadząca do nowego, nieznanego czy atrakcyjnego celu lub odcinka drogi. Tym razem była to Wetlina. Pomijając w opisie najczęściej pokonywane przeze mnie odcinki początkowe, pojechałem tym razem przez też w sumie często mijaną miejscowość Hoczew, bardzo dla rowerów nie przyjazną drogą w kierunku Polańczyka i Wołkowyji. Przez drogę tą na mapach poprowadzone są szlaki rowerowe. Już od dawna nie zwracam na te wyznaczniki uwagi. Mam wrażenie, że ktoś chciał dobrze, zapalił się do działania, może nawet pokonał kilka tras rowerem. Na półmetku zapewne się zniechęcił i olał całą sprawę dokończywszy pracę zza biurka lub kierownicy samochodu. Podobnych „szlaków rowerowych” jest na tym obszarze od groma. Nie należy im wierzyć, no chyba, że ktoś lubi na tradycyjnie tu wąskiej i krętej drodze, z potężnymi podjazdami, bez poboczy być permanentnie mijanym przez a to autokar, a to Tira a to inny wymyślny, największy na świecie środek transportu. Mając pewne doświadczenie, na długich odcinkach prowadzę tutaj pod górę rower, zatrzymuję się na trawie obok drogi żeby te wielkie maszyny jakoś mnie ominęły, lezę pchając rower po tych chaszczach. Dlaczego? A no inaczej się nie da. Jeśli nie wierzycie, sami spróbujcie. Mimo tak daleko posuniętych środków ostrożności i tak jestem mijany na centymetry i nie przesadzam tu w ani jednym słowie. Ktoś kto wysyła tu rzesze rowerzystów nie za bardzo wie co robi. Nie wyobrażam sobie tu kogoś z cywilizowanego rowerowo kraju, przyzwyczajonego do dróg rowerowych. Jeśli tu się wepcha ze swoimi przyzwyczajeniami to zginie i zostanie rozjechany na miazgę. Kiedy nareszcie mijamy tą mega często nawiedzaną przez samochody górską autostradę do nieba (przynajmniej dla rowerzystów) na drogowskazie pojawia się skręt do miejscowości Terka. Jak dotąd była to zawsze dla mnie miła odmiana. Mała, cicha, kręta droga. Prowadzi przez nie zamieszkałe tereny, wokół cisza spokój i górki do wdrapywania się w znoju i spokoju.
W tle widoczne Biesy |
Niestety nie tym razem! Zwykle
jadę tą drogą, chyba blisko godzinę i ruch samochodowy tu nie istnieje. Mógłbym
zrobić sobie piknik piwny na środku drogi, wytrzeźwieć i jechać dalej bez grama
promili, a nie powinno nic przejeżdżać. A tu niespodzianka. Nie wiem, z czego
to wynikało, czy rzeczywiście Ruscy wyłączyli cześć satelitów GPS w każdym bądź
razie nic nie pomógł skręt, mijają mnie rzędem samochody. Jadą jeden za drugim,
stoją w korku. Nie umieją mnie na tej wąskiej i oczywiście krętej drodze
wychodzącej gdzieś za Cisną wyprzedzić. Gasną im silniki, nie umieją dać sobie
rady ze swoimi pojazdami na tym nieznanym turystom zmotoryzowanym z nad morza
oraz Polski centralnej górskich trasach. Nigdy więcej eksploracji tych terenów
w czasie sezonu wakacyjnego! Szczerze nie polecam. Uzależnienie od samochodu jest
straszne i społecznie ogromnie szkodliwe.
Na ten wypad zafundowałem sobie
nie świadomie jeszcze jedną dodatkową atrakcję. Zabrałem ze sobą mianowicie
tylko jeden, litrowy bidon. Nie było by w tym niczego problematycznego, gdyby
nie to, że mniej więcej w połowie drogi zorientowałem się, że nie przełożyłem
do sakw również kaski ani kart płatniczych. Odrobinę zaburzyło to, więc mój
schemat. Na odcinku, który właśnie pokonywałem nie ma zbyt wielu miejsc gdzie
można poprosić o nalanie kranówki do bidonu, więc pozostało mi odnalezienie
źródła czystej wody. Znam odrobinę te tereny, więc zlokalizowałem nasłuchując
kilka strumyków, wyspindrałem się wzdłuż jednego w nich możliwie blisko źródła
i uzupełniłem, zapasy życiodajnego płynu. Nie jest to metoda szczególnie przeze
mnie polecana zwłaszcza, jeśli ktoś nie wie jak się do tego zabrać. Może się
nawet skończyć bardzo przykro, jeśli napijemy się zanieczyszczonej czymś wody.
Niemniej odwodnienie jest jeszcze mniej korzystne, a do przejechania miałem
jeszcze sporo, a do wypocenia jakieś dwa, trzy litry, więc bilans był oczywisty.
Mniej więcej w połowie tego
odcinka trasy zwraca uwagę wystawiona tu kapliczka. Sporych rozmiarów, z wnęką,
daszkiem i masą wotów porównywalną z ilością tych pozostawionych w naczelnych
Sanktuariach Maryjnych. Zaopatrzona jest ona również w wywieszony wiersz, który
z ciekawością przeczytałem. Okazało się, że to „Kapliczka Szczęśliwego
Powrotu”. Bardzo interesująca idea. Niestety jestem szczerym sceptykiem, jeśli
chodzi o kwestie wiary w cuda, więc ja w celach powiększenia punktów szczęścia,
worzę ze sobą toporek oraz gaz pieprzowy. Niemniej od tego dnia mój toporek
staje się „Toporkiem Szczęśliwego Powrotu”.
Jak miło jest przejechać się
trasą którą pedałuję pierwszy raz. W kierunku Wetliny jeszcze mnie nie było. Z
dużym zaciekawieniem pokonywałem kolejne górki, obserwując wzmagający się wysyp
atrakcji stworzonych specjalnie dla turystów. Krajobrazy nie pozostawiają tu
wątpliwości gdzie się znajdujemy. Po wjechaniu w dolinę otoczoną wokół górami, w
oczach staje tekst KSU o „Szczytach Połonin”. Wszyscy to oczywiście znacie i odtwarzacie
teraz w myślach. Niesamowite wrażenie. Droga mniej niż poprzednie ruchliwa i
mogę ją dla odmiany po poprzednich negatywnych wynurzeniach polecić do
eksploracji rowerem. Na tym odcinku jak i w okolicy pokonywanej nieco wcześniej
i później Cisnej, nasuną mi się jeszcze jeden, mało pozytywny wniosek.
Z czasem obserwuję coraz więcej wystawionych
tu na sprzedaż fajnych miejsc. Zajazdy, klimatyczne pensjonaty, domy. Widać, że
ludzie, którzy tu działali nie robili tego z przypadku i te beznamiętne napisy
„Sprzedam” oznaczają sprzedawanie, ale własnych marzeń. Przykre, ale prawdziwe
dowody pleniącego się ubóstwa i dziadostwa w tym pięknym kraju.
Sama Wetlina to pensjonaty,
kwatery, domki dla turystów, a w niewielkim oddaleniu piętrzą się bezczelnie
łyse góry. Następnym razem tam wjadę.
Grzyby psylocybinowe |
W drodze powrotnej już za Cisną przeżyłem
ciekawą formę retrospekcji, do której bez wyraźnej przyczyny nawiążę.
Zatrzymałem się na chwilę, aby przepakować sakwy i przygotować sobie coś na
zbliżający się posiłek dnia. Nagle spojrzawszy na prosty, pnący się pod górę
odcinek drogi zobaczyłem malowniczą scenę prosto z namiętnie przeze mnie
oglądanego rewelacyjnego „The Walking Death”. Każdy, kto oglądał kojarzy klimatyczne
ujęcia posypanych liśćmi, pustych i sielskich dróg, na których znienacka
pojawia się i plezie jakiś truposz. I to właśnie zobaczyłem. Z zza zakrętu
wyłonił się lekko słaniając wychudły zombie w zbyt obszernej odzieży i kuśtykał
w moim kierunku, kawałek za nim drugi, mniejszy. Mózg po przeanalizowaniu
realiów i uświadomieniu sobie, że to real a nie serial dopasował wszystkie
elementy układanki. Wnioski były następujące. To tylko Panowie Menele z Cisnej,
którzy po zakończeniu pracy w tym kurorcie i po spożyciu „posiłku
regeneracyjnego”, lekko chwiejnym krokiem wracają do swych siedzib. W sumie ciekawy
sposób na zarobek i sielskie życie w tych pięknych okolicznościach przyrody.
Niestety nie zdążyłem uciec i zombie mnie zagadną a ja głupi odpowiedziałem,
łamiąc świętą i kultywowaną przeze mnie zasadę nie kontaktowania się z ludźmi
przez całą wyprawę. Nie sępił jednak ode mnie kasy, dojrzawszy zapewne przebłysk
szaleństwa w na pozór spokojnym rowermanie®.
W jego fachu należy podświadomie wyczuwać niechęć…
W tle widoczny wypas owiec |
Trochę dziś inaczej (po części)
podszedłem do tematu, bo tak mi się chciało. Jakoś luźne dywagacje wydają mi
się tym razem bardziej przydatne od suchej relacji i kontynuowania pierdół geograficznych.
Kolejnym razem będę jeszcze gorszy i zamierzam wyłącznie odbiegać od tematu i
pisać o niczym, z czego jestem niezmiernie dumny i co już polecam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz